Mongolopedia Wolna Encyklopedia

Napisz więc to, co widziałeś, i to, co jest, i to, co potem musi się stać.

Narzędzia użytkownika

Narzędzia witryny


zrodla:o_tym_jak_szlemiel_zostal_lotnikiem

O tym, jak Szlemiel został lotnikiem

Słońce chyliło się ku zachodowi i ostatnie promienie odbijały się od blaszanych dachów hangarów, kiedy Szlemiel minął posterunek przy wjeździe na lotnisko. Wartownik nie zwrócił na niego uwagi, gdyż Szlemiel nie wyglądał groźnie i od razu widać było, po co przybył. Ubrany w długi, czarny i wyraźnie znoszony chałat, dziurawe kamasze i czarny kapelusz z szerokim rondem, dźwigał na plecach ogromny tornister pełen towaru, z których większe sztuki, takie jak patelnia czy czajnik, były przytroczone na wierzchu plecaka. Już z daleka można było poznać, że Szlemiel był wędrownym handlarzem, a taki nie jest w stanie sprawić kłopotów na lotnisku.
„A mógł mnie wziąć za szpiega”- pomyślał Szlemiel. „Przecież chodzę tu i tam, i po drugiej stronie też byłem. Najwidoczniej brakuje im kilku rzeczy, a co komu brakuje, to ja dostarczam i sprzedaję”.
Tak rozmyślając i szykując się na zarobek, dotarł do blaszanych baraków, pełniących zapewne funkcję koszar. W pewnej odległości stał jeden murowany budynek, zapewne sztab. Po lotnisku kręciły się ubrane w niebieskie kombinezony postacie. Na drugim końcu pasa Szlemiel ujrzał kilka wielkich, leniwie kołyszących się kształtów. Sterowce jarzyły się w pomarańczowym świetle zmierzchu oznajmiając wszystkim, że stacjonuje tu dywizjon sterowców.
Szlemiel wszedł między baraki rozpoczął nawoływać.
-Handel, handel!- rozległo się na lotnisku. Przez okna w barakach wychylały się ciekawskie głowy, ktoś wybiegł przed budynek. Po pewnym czasie grupa żołnierzy szła za Szlemielem, naradzając i wzajemnie pożyczając sobie pieniądze. W końcu handlarz zatrzymał się i zdjął plecak. Wyciągnął z niego najnowsze nabytki – zieloną kamizelkę i lusterko- po czym rozpoczął nakłanianie.
-Handel, handel! Wszyscy do mnie idą, ja sprzedaję! Handel! Sprzedaję i kupuję! Wszystko tanio i na kredyt! Proszę, to najnowszy krzyk mody! Handel! Kamyzielka! Będzie każdemu pasowała! Handel! Pan podejdzie i przymierzy, tak właśnie! Idealnie, Handel! Kupuję, sprzedaję, wszystko mam i zawsze coś dodaję! Proszę! Ta kamyzielka, to będzie dwa tysiące tenge! Dużo? Ha, ale to jest kamyzielka! Proszę, co za jakość! No dobrze, niech stracę! Tysiąc dziewiętset! Handel, handel!
Żołnierze tłoczyli się wokół Szlemiela, kupując potrzebne im artykuły. W zamian płacili gotówką lub niepotrzebnymi przedmiotami. Pisarz batalionowy kupił brzytwę za sto tenge i trzy ołówki, a szef techników nabył butelkę oryginalnej „Pawłodarskiej” za zdobyczny kindżał. Tak blisko linii frontu wędrowny handlarz był tęsknie oczekiwanym gościem.
Po zakończeniu wszystkich transakcji Szlemiel zarzucił swój towar na plecy i skierował się w stronę bramy. Mijając magazyn, pomyślał: „Trudno mi będzie tułać się po nocy, a do miasta jeszcze dwie mile. Mogę zaszyć się w magazynie, tam na pewno znajdę kąt, gdzie będę mógł odpocząć nie przeszkadzając nikomu.”
Wszedł do baraku. Wnętrze pełne było podłużnych skrzyń i długich paczek. Zagłębił się w gąszcze pakunków i zatrzymał się przy podłużnej skrzyni, która przykuła jego uwagę. Była otwarta. Zajrzał do środka i uśmiechnął się. W skrzyni leżało złożone płótno i wypełniało ją po brzegi. „Będę miał wygodne łóżko”- pomyślał Szlemiel i zdjął plecak. Wgramolił się do wnętrza skrzyni, nakrył płótnem, zagrzebał po samą głowę, i natychmiast zasnął.
Obudził się z dziwnym uczuciem, że coś jest nie tak. Mimo otwartych oczu nic nie widział. Zaczął badać otoczenie rękoma, coraz rozpaczliwiej się szamocząc. W końcu wieko skrzyni upadło z hukiem. Szlemiel wyprostował się i rozejrzał. Znajdował się w niewielkim pomieszczeniu ze stali, jakby na okręcie. Oświetlone jedną słabą żarówką, pełne było skrzynek podobnych do tej, w której spał. Zewsząd dochodził dziwny warkot, jakby silnika, nic się jednak nie kołysało.
„Gdzie, u wszystkich diabłów, jestem?”- zastanowił się Szlemiel. „Wiedziałem, że to zły pomysł. Zamknęli mnie w skrzyni i wywieźli gdzieś w dal. Już po mnie! Na pewno wiozą mnie do Afryki, gdzie zjedzą mnie kanibale. Szlemielu, patrz dokąd cię chęć zysku doprowadziła!” Wyszedł ze skrzyni, opuścił pomieszczenie i zaczął iść korytarzem. Próbował skradać się najciszej jak się da, w razie gdyby kanibale znajdowali się już na okręcie. Korytarz był pochylony w jedną stronę- szerszy przy suficie i węższy przy podłodze, tak jakby był fragmentem jakiegoś kadłuba. Obła ściana zbudowana była ze stalowej kratownicy obciągniętej płótnem. Co kilka metrów umieszczone było niewielkie okienko.
Szlemiel podszedł do jednego z tych prostokątnych okienek i natychmiast cofnął się, przerażony. Zamrugał kilkakrotnie oczami i powoli wyjrzał jeszcze raz. Większość okna wypełniało niebo- ziemia przesuwała się leniwie jakieś tysiąc metrów w dole. Szlemiel mógł zobaczyć sunące pod nim stepy, wzgórza i pustynie. Zdał sobie sprawę, że leci sterowcem.
Dalej szedł korytarzem, aż usłyszał głosy. Ktoś rozmawiał, i to po kazachsku. Głosy dochodziły zza kotary przegradzającej korytarz. Szlemiel, natężając wszystkie siły, gotów w każdej chwili do ucieczki, odsłonił kotarę. Lekko, tylko by spojrzeć jednym okiem. Zobaczył dwóch żołnierzy-lotników w błękitnych mundurach i stanowisko burtowego karabinu maszynowego. Niedbale siedzieli na skrzynkach z amunicją. Na pewno nie byli kanibalami.
Szlemiel odetchnął z ulgą choć wiedział, że nie powinien tutaj być. Próbował wycofać się najciszej jak potrafił, lecz sterowiec targnięty jakimś prądem powietrznym zakołysał się. Szlemiel stracił równowagę i upadł jak długi na blaszaną podłogę, która nie omieszkała oznajmił tego przejmującym dudnieniem.
Natychmiast kotara odsunęła się i wyjrzał zza niej potężny sierżant w sile wieku, z wielkimi jak u morsa wąsami. Oznajmił: -Ha! Pasażer na gapę! Ha! I to Żydek! Hu, hu! Co z tobą zrobić? Chyba wyrzucić! He, he! Latający Żydek!
Podszedł do okna i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że nie można go otworzyć. Zza zasłony wyjrzał młody kapral. Spojrzał na Szlemiela, potem na sierżanta i rzekł:
-Trzeba go odprowadzić do kapitana. On będzie wiedział, co należy zrobić.
Sierżant złapał Szlemiela za kołnierz i postawił na nogi. Pociągnął go za sobą i poprowadził korytarzem na dziób sterowca. Oszołomiony strachem handlarz nie był w stanie nic z siebie wykrztusić. Myślał gorączkowo, czy uda mu się kupić spadochron za to, co miał w kieszeniach. Nie uśmiechało mu się skakać ze sterowca bez żadnego spadochronu.
Doszli do wnęki w korytarzu, gdzie znajdował się właz. Sierżant podniósł klapę, a pod nią ukazała się stalowa drabinka. Zeszli po niej do gondoli dowodzenia. Wnętrze było oświetlone światłem wpadającym przez okna ciągnące się wzdłuż wszystkich ścian. Całe pomieszczenie miało kształt wydłużonego owalu. Przy ścianach znajdowały się blaty, na których stały radiostacje, telegrafy i inne nieznane Szlemielowi urządzenia. Obsługiwane były przez siedzących przy nich żołnierzy. W przedniej części gondoli, na środku, znajdowało się koło sterowe, takie samo, jakie Szlemiel widział swojego czasu na okręcie morskim. Sierżant popchnął go w stronę wyglądającej władczo postaci stojącej na prawo od steru. Na jej naramiennikach błyszczały dwie złote belki i gwiazdka kapitana.
-Panie kapitanie- rzekł sierżant prostując się służbiście- Melduję schwytanie pasażera na gapę. Co z nim zrobić? Kapitan przyjrzał się dokładnie Szlemielowi, jego czarnym, potarganym włosom i brodzie, wyrazowi przerażenia na twarzy i przekrzywionej jarmułce. Pomyślał chwilę i odpowiedział:
-Już za późno, by go zostawić, nie możemy się także zatrzymywać . Musi z nami odbyć całą misję. Sierżancie, znajdźcie naszemu gościowi jakieś bezpieczne miejsce. Najlepiej, jak zostanie tutaj, żeby tylko nie przeszkadzał. – Gestem wskazał Szlemielowi wolne krzesło w kącie gondoli. Sierżant pchnął tam handlarza, po czym zasalutował i wspiął się w górę po drabince.
Szlemiel siedział cichuteńko na krześle i starał się nie przeszkadzać. W ogóle nie chciał się tutaj znaleźć i pragnął już postawić stopy na stałym lądzie. Nie czuł się najlepiej w powietrzu. Przez kolejne pół godziny albo patrzył przez okno na przesuwające się w dole wzgórza, albo przyglądał się radiotelegrafistom. Siedzieli skuleni przy swoich maszynach, ze słuchawkami na uszach szukali podejrzanych szumów. Szlemiel od czasu do czasu zerkał na nawigatora, który patrzył się to na mapę, to na pokładowy zegar wbudowany w ścianę przy jego stanowisku.
Podróż zaczynała już nudzić Szlemiela, gdy nagle nawigator rzucił krótko:
-Pięć minut!
Natychmiast młody porucznik, zastępca kapitana, krzyknął do tuby głosowej:
-Pięć minut, na stanowiska! Bombowy w gotowości!
Szlemiel wyczuł ożywienie, jakie zapanowało na pokładzie. Poczuł, że może wydarzyć się coś nieprzyjemnego. Wyjrzał przez okno i zobaczył coś, czego wolałby nie widzieć. Daleko, daleko w dole, i daleko, daleko w przód, u podnóża pewnego wzgórza rozsiadły się białe krążki, wokół których kłębiła się cała masa czarnych punkcików. Mimo odległości, widok ten, przedstawiający mongolskie obozowisko, był stanowczo, jak dla Szlemiela, za blisko.
-Dwie minuty!- Okrzyk nawigatora wytrącił Szlemiela z rozmyślań. Jednocześnie przez tubę głosową dało się słyszeć meldunek:
-Lecą cztery, kąt sześćdziesiąt!
Szlemiel zerwał się z krzesła, podskoczył do okna i zaczął wpatrywać się w niebo. Zauważył cztery nieregularne kształty, szybko zbliżające się do sterowca.
-Bombowy, ogień na cel! -Kapitan wydał rozkaz. Po chwili tuba oznajmiła:
-Cel w zasięgu, kaem trzy!
-Ognia! -Krzyknął w odpowiedzi kapitan. Przez szum silników dało się słyszeć przytłumiony terkot karabinu maszynowego. Szlemiel wyjrzał przez okno, cały drżąc z przerażenia. Zobaczył cztery ogromne bestie krążące wokół sterowca. Były wielkie, miały trąby jak u słoni i mnóstwo zwisających macek. Na ich pokrytych pancerzem jak u chrząszcza grzbietach siedzieli ludzie i strzelali z łuków do sterowca. Na jednym z potworów stała konstrukcja przypominająca balistę, choć Szlemiel nie miał pojęcia, jak można latać na takiej bestii i jeszcze strzelać. Zresztą nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Odskoczył od okna jak poparzony i wlazł pod blat stolika.
-To koniec- pomyślał. Terkot karabinów nie cichł, a nawet wręcz potężniał. Sterowiec szarpnął kilka razy.
-Ogień na cel- zaszczekała tuba. Natychmiast kapitan krzyknął:
-Pełna naprzód, ster lewo na burt! – Silniki zaryczały, a sternik przekręcił ster. Przerażony Szlemiel zebrał w sobie całą odwagę i wyszedł spod blatu. Zerknął przez okno na ziemię. Zobaczył jurtowisko spowite dymem. W centrum ziała ogromna, dymiąca dziura. Wokół kłębiły się piesze i konne postaci. Niektóre strzelały z łuków. Cała scena oddalała się w szybkim tempie.
-Cel poza zasięgiem, kaem sześć!- padło przez rurę. Napięcie opadło. Overlordy odleciały. Sterowiec wracał do bazy.
Pół godziny po dziesiątej ze sterowca zrzucono trap. Szlemiel natychmiast rzucił się ku wyjściu, prawie zeskoczył i ucałował ziemię. Kapitan powoli zszedł za nim.
-No i jak podróż? Było ciekawie? Kto wie, może zostanie pan z nami? Będzie pan latał na misje, może nawet z kaemu strzelał…
Słysząc to, Szlemiel zerwał się na równe nogi, wysłał kapitana do wszystkich diabłów i wybiegł przez bramę lotniska. Nawet nie tracił czasu na szukanie swojego dobytku. Podróż zapewniła mu niezapomnianych przeżyć. Od tego czasu szerokim łukiem omijał wszystkie lotniska, szczególnie tam, gdzie stacjonowały jednostki sterowców.

Powrót

zrodla/o_tym_jak_szlemiel_zostal_lotnikiem.txt · ostatnio zmienione: 2012/09/21 19:12 (edycja zewnętrzna)